• Obniżka
  • Nowy
W labiryntach życia

W labiryntach życia

ISBN: 978-83-8294-350-4
45,71 zł
32,71 zł Oszczędzasz: 13,00 zł

Najniższa cena w ciągu 30 dni przed aktualną promocją: 14,00 zł

Wyświetl historię cen produktu

Czas dostawy kurierem InPost 24 godziny! E-booki w ciągu 15 minut!

Premiera wydawnicza!

„Anastasi” to opowiadanie o młodym ojcu, przywróconym do życia po 49 latach w realiach życia w Polsce w roku 2022 i dużo starszym synu, który ojca do nowego życia wprowadza.

Wersja książki
Ilość

Zapraszamy do najnowszej publikacji W labiryntach życia przełożonej w skład, której wchodzą trzy rozdziały: 

„Anastasi” to opowiadanie o młodym ojcu, przywróconym do życia po 49 latach w realiach życia w Polsce w roku 2022 i dużo starszym synu, który ojca do nowego życia wprowadza.

„Data”   opowiada   historię   życia   młodej zakochanej pary, której życie zostaje w tragiczny sposób odmienione, dla dobra politycznej przyszłości kraju, w którym mieszkają.

„Pożegnanie z życiem”, trzecie opowiadanie, to bardzo osobista relacja Janusza, który walczy z wyniszczającą jego organizm białaczką i długo pozostaje optymistą, że chorobę pokona, przez pogodę ducha i wiarę w silniejszą od choroby naturę.

100 Przedmioty

Opis

Książka elektroniczna - E-book
Epub, Mobi, PDF
Książka papierowa
oprawa miękka

Specyficzne kody

isbn
978-83-8294-350-4

Klaudiusz Kobiela

Klaudiusz Kobiela

Klaudiusz Kobiela urodził się w 1954 roku w Katowicach. W młodości fascynowało go morze i marzył o tym, by dla Polski Ludowej budować statki. Wybrał jednak   Politechnikę   Śląską   w   Gliwicach,   gdzie   zamiast budowy statków uczono go budowy elektrowni opalanych węglem kamiennym.
Po  skończeniu  studiów  i  późniejszej  promocji pracował przez kilka lat w przemyśle węglowym na Śląsku. W 1986 roku opuścił, razem z żoną i dwuletnią córką socjalistyczną Polskę i osiedlił się w Niemczech, potem we Francji, a obecnie mieszka w Szwajcarii.
Pracuje dzisiaj dla dużego koncernu w Szwajcarii, gdzie kieruje wdrożeniami projektów informatycznych.
Swoją pasję do literatury odkrył w latach 2000-tych.
Pisze opowiadania dla dzieci, a dla dorosłych opowiadania i powieści, w języku polskim i niemieckim.
Na rynku polskim wydał „Śniadanie u Herodota”, książkę o tematyce żeglarskiej i historycznej, zbiór bajek dla dzieci „Bo zawsze jest, jak jest”, zbiór opowiadań dla dorosłych „W labiryntach życia” oraz powieść „Urlop w Porcelanowym Mieście”. Dla niemieckojęzycznego czytelnika przeznaczone są książki „In des Lebens Labyrinthen” i „Weil es immer ist, wie es ist.”.

Oficyna Wydawnicza "Impuls"

Autor

Klaudiusz Kobiela

ISBN druk


ISBN e-book

978-83-8294-350-4


978-83-8294-402-0

Objętość

352 stron

Wydanie

I, 2024

Format

B5 (160x235). E-book: pdf, epub i mobi

Oprawamiękka klejona, matowa

Anastasi             

Data         

Pożegnanie z życiem

Anastasi  (fragment)

Wcześnie rano zbudził mnie telefon.
To był jeden z tych mniej przyjemnych dzwonków, które mój telefon nauczył się produkować. Nie taki przyjemny jak budzik, po którym wiem, że mogę dalej spać, mam kilka nastawionych terminów budzenia. Nie, ten dzwonek, sugerował, że może ktoś ode mnie czegoś chcieć. Czego może ktoś chcieć o 07:07?
Poderwałem się z łóżka i zmobilizowałem swój służbowy głos, ten który przez wieloletnią praktykę zawodową był w stanie każdego rozmówcę przekonać, że właściciel tego głosu pracuje już od piątej rano, a do godziny 07:07 rozwiązał mnóstwo problemów o wadze międzynarodowej rozmawiając bez przerwy przez swój wierny telefon.
Głos w słuchawce był nieznany, męski i sympatyczny, w tej właśnie kolejności. Głos mówił po angielsku.
–    Good morning, here speaks Jacek Szczegóła from the Law Firm Szczegóła and Partners in Bielsko-Biała, Poland. May I speak to Mr Niedziela, Mr Janusz Niedziela, please?
–    It is Niedziela on the phone – odpowiedziałem. – How can I help you?
–    Great. Then we can switch to Polish, can’t we? I assume you speak Polish?
–    Yes, I do. Możemy dalej rozmawiać po polsku.
–    Świetnie, to będzie łatwiej – zadecydował Jacek Szczegóła.
To nazwisko nic mi nie mówiło, nie znałem nikogo, kto w jakimkolwiek przybliżeniu tak by się nazywał.
–    Mam dla Pana nadzwyczajne wiadomości, Panie Niedziela. Przepraszam, że o tak wczesnej porze dzwonię. Ale nie mogłem się powstrzymać, jak tylko dostałem Pana numer telefonu w Szwajcarii musiałem od razu zadzwonić, po prostu musiałem!
To było wprawdzie sympatyczne, ale pozostałem nieufny, nie wiedziałem z kim rozmawiam i o czym. Ta nadzwyczajna wiadomość to mogła być jakaś genialna polska oferta ubezpieczeniowa, której nie potrzebowałem, albo promocja 50% na garnki z aluminium, czy z czegoś, nie wiem za bardzo, z czego dzisiaj produkuje się nowoczesne garnki.
–    To może wyjawi mi Pan, o co chodzi. W tej nadzwyczajnej wiadomości, która jest taka pilna – wiedziałem, że mój ton głosu był w tym momencie obojętny, bez żadnych emocji. Emocji było dość po drugiej stronie, w Bielsku, wystarczy.
–    To jest coś niewiarygodnego. I bardzo dla Pana pozytywne, Panie Niedziela. Proszę się nie obawiać, że chodzi o jakieś oferty, czy zobowiązania. Ta sprawa nie ma żadnych finansowych konsekwencji, a ja nie jestem jakimś Pana kuzynem z nieprawego łoża, który liczy na spadek.
–    W takim razie o co chodzi?
–    Czy może Pan przyjechać do Polski? W takiej sprawie nie wystarczy telefon. Potrzebujemy Pana tutaj. Pan musi zobaczyć i usłyszeć.
–    Ja mam do Polski przyjechać? Zaraz, natychmiast? I nawet nie wiem o co chodzi. Może Pan nie wie, ale to jest 1200 kilometrów! A tutaj mam też sprawy do załatwienia.
–    Nie, oczywiście nie dzisiaj. Ale może uda się Panu w najbliższym czasie kilka dni wolnych wygospodarować? Nie będzie Pan żałował!
–    Kilka dni? Ile to będzie? Ile dni potrzebuje ta Nadzwyczajna Wiadomość, o której nie wolno mówić przez telefon?
–    Niech mi Pan wierzy, że lepiej nie przez telefon. Zdaję sobie sprawę z tego, że dużo od Pana wymagam. Naprawdę byłoby dobrze, gdyby udało się Panu do Polski przyjechać. Na jak długo? Zobaczymy, na pewno nie za długo. Ja, jako adwokat, żeby wszystko wyjaśnić i zorganizować potrzebuję pół dnia, może trochę dłużej. A potem sam Pan zobaczy i zdecyduje.
Powoli zaczęła mnie ta sprawa wciągać, to nie był typowy numer, żeby coś sprzedać. Ale czego może ode mnie ten Jacek Szczegóła chcieć? Dzwoni o 07:07 i wymaga, żebym wszystko rzucił i do Polski jechał?
Wiedziałem w tym momencie, że przynęta chwyciła. Jeśli teraz przerwę rozmowę, albo po prostu odłożę słuchawkę, będę zawsze żałował, że nawet nie dowiedziałem się, o co chodzi.
–    Muszę najpierw do mojego biura zadzwonić, sprawdzić, które terminy można będzie przesunąć. Zobaczymy.
Praktycznie była to już zgoda, na taką karkołomną propozycję! Sam byłem zaskoczony, jak łatwo udało się jakiemuś nieznanemu adwokatowi z Polski mnie przekonać. Mimo, że ja już z niejednego pieca chleb jadłem. W sumie to nie ja tak zadecydowałem, tylko moja podświadomość. Podświadomość rzadko się myli. Więc wszystko w porządku.
–    Myślę, że uda mi się w najbliższym czasie kilka wolnych dni wykombinować – potwierdziła moja podświadomość, tak szybko, żebym ja sam nie zdążył zaprotestować.
–    To byłoby doskonale, Panie Niedziela, naprawdę doskonale. Nie mogę się już Pana tu w Bielsku doczekać. Przyślę zaraz moje koordynaty, SMS-em. Proszę mi dać znać, jak tylko będzie Pan znał datę przyjazdu.
–    Trochę dziwny ten adwokat – pomyślałem sobie. – Tak dużo mówi. I z takim entuzjazmem. Ale dlaczego?
Oczywiście zaraz wziąłem się do googlowania. „Szczegóła and Partners” zaproponował google na pierwszym miejscu, kancelaria adwokacka z 60-letnią tradycją, dobre opinie od klientów, jeśli tym różnym platformom wierzyć. W każdym razie żaden fake, kancelaria z betonu, nie wirtualna.
Zadzwoniłem potem do biura, jak już, to za ciosem. Pracuję jako niezależny konsultant w dziedzinie informatyki i organizacji i mam trochę swobody w ustalaniu terminów. Aktualnie pracuję dla dwóch różnych firm handlowych średniej wielkości. Obydwie uważają, że mnie potrzebują. Ja też tak uważam, w ostatnich miesiącach kawał dobrej pracy odwaliliśmy, razem. Konsultant, jeśli nie robi tego ręka w rękę z klientem, nic nie osiągnie, nawet, jeśli byłby geniuszem.
Sekretarce udało się moje terminy w następnych dwóch tygodniach na później przesunąć, tylko dzisiaj po południu musiałem wziąć udział w jednej konferencji, strategicznej, chodziło o programową chmurę, czyli cloud.
Wyjazd do Polski stawał się więc realny. Naturalnie brałem mój tablet ze sobą, żeby i z Polski móc odpowiadać na maile, albo w tej czy innej sprawie wziąć udział w videokonferencji. To teraz jest żaden problem, czy jesteś w Polsce, czy w Afryce. Chyba, że autokratyczny szef żąda bezwzględnej obecności konsultanta w swojej firmie, to też się zdarza.
W środę wieczorem, po ostatniej konferencji, wsiadłem do auta. Celu: Polska, Bielsko-Biała nie musiałem nigdzie ustawiać, drogę znałem dobrze. Chciałem przejechać te 1200 km za jednym razem, jak zwykle. Byłem w Polsce samochodem już wiele razy. Mimo, że od wielu lat mieszkam w Szwajcarii mam ciągle kontakty z Polską, krajem w którym się urodziłem i spędziłem młodość. Mam kontakty z rodziną i przyjaciółmi i z miejscami, które google definiuje geograficznymi koordynatami, u mnie te koordynaty prowadzą do różnych miejsc w sercu.
Moja żona, Anna, która nie pochodzi z Polski, pokochała z czasem te nasze wspólne wyjazdy, nie mniej niż ja.
Wymuszony przez Jacka Szczegółę wyjazd nie był więc dla mnie specjalną ofiarą. Postanowiłem mu o tym nie mówić.
Wiem, że w dzisiejszych czasach można ze Szwajcarii wygodniej i szybciej do Polski dotrzeć, niż samochodem, nie musisz siedzieć co najmniej dziesięć godzin w aucie i denerwować się przy każdym korku na autostradzie. Wielu wybiera samolot, lecą do Krakowa i wynajmują samochód na lotnisku, w Balicach. Stamtąd jest już blisko do wielu miejsc w południowej Polsce, na Śląsk na przykład, do Katowic, gdzie się urodziłem, czy do Bielska, gdzie mieszka Jacek Szczegóła, a może tylko pracuje, nie wiem. Obóz w Oświęcimiu też jest bardzo blisko. Tam mnie nie ciągnie, byłem już wiele razy. Wizyta w tym strasznym obozie była obowiązkowym punktem szkolnego planu nauczania w dawnej socjalistycznej Polsce. Dzieci miały zobaczyć własnymi oczami, do jakich barbarzyństw zdolni są ludzie rządzeni przez dyktatorów. Chodziło wtedy też o to, żeby dzieci zrozumiały, że ci barbarzyńcy, jeżeli jeszcze pozostali przy życiu mieszkają dzisiaj wszyscy bezkarnie, jako wzorowi obywatele w Bundesrepublik i żaden w DDR, bo tam mieszkali zawsze tylko antyfaszyści.
Można więc było polecieć do Balic. Ale do tej pory nigdy tego nie zrobiliśmy, zawsze braliśmy samochód. Te 1200 km to nie był taki problem, a my czuliśmy się swobodnie, mogliśmy jechać, kiedy mieliśmy ochotę, albo zrobić przerwę, kiedy nie mieliśmy. Żadnych terminów, na które można się spóźnić, zero stresu. Jak chcieliśmy zostać w Polsce jeden dzień dłużej, albo i krócej, też żaden problem. I naturalnie bagażnik, większy niż tysiąc sztuk rzeczy w bagażu podręcznym w samolocie. Można wziąć wszystko, co się potrzebuje i też to czego się nie potrzebuje. Bagażnik mieliśmy zawsze pełny, w tę i z powrotem. Zawartość była inna.
W tę środę nie musiałem się długo zastanawiać, czy jechać autem, czy nie. Trzeba było tylko natankować, do pełna.
Jechałem tym razem sam, Anna znowu nie miała czasu. Ostatnio jakoś ma ciągle mniej czasu i widujemy się coraz rzadziej. Anna jest lekarką i pracuje w szpitalu w Bazylei. W szpitalach pracuje się w tej chwili dłużej i częściej, każdy chyba słyszał o problemach w służbie zdrowia. Z drugiej strony Anna nie jest ani specjalistką od corony, ani jakimś innym skonsternowanym wirologiem. Anna, jako onkolog, czy też hematolog leczy ludzi, którzy mają nowotwory. Takich przypadków nie może teraz nagle być tak dużo więcej. Prawdopodobnie im lepiej pracujesz, tym więcej pracy zwalają ci na głowę. A jak ci ambicja nie pozwala nigdy „nie” powiedzieć...wtedy nie jedziesz do Polski.
Ja też dużo pracuję, przez tę naszą pracę trochę się od siebie oddali­liśmy.
Teraz nawet nie zawsze mieszkamy razem, to znaczy nie zawsze nocujemy pod tym samym dachem.
Mnie się nie podobają takie pułapki, które firmy na swoich pracowników ustawiają, im masz więcej wygód w miejscu pracy, tym mniej ciągnie cię do domu, więc pracujesz dłużej. Na całym świecie są takie modele.
Zaczęło się niewinnie. Któregoś dnia Anna powiedziała: – Wiesz co, Janusz, moglibyśmy kiedyś zaplanować urlop, na kilka miesięcy, albo na pół roku. Zobaczymy?

Data (fragment)

Julina była zdenerwowana, nie, to nie jest właściwe słowo, była wstrząśnięta. Przytuliła się do mnie mocno, czułem, że to coś poważnego.
Nie wiedziałam, czy się trzęsłam ze zdenerwowania, miałam nadzieję, że nie, że on nie zauważył, jak było mi źle. Nie chciałam go do tego wciągnąć, do tej ciemnej i głębokiej studni rozpaczy, w której byłam i nie potrafiłam się z niej wydostać.
Opanuj się, Julina, rozkazałam sobie, to jest z pewnością nic takiego, tylko głupi żart.
On zauważył oczywiście, co się działo.
–    Juleczko, o co chodzi? Trzęsiesz się cała. Czy coś się stało? – zapytałem się.
Udało mi się opanować te głupie dreszcze, jak naprawdę trzeba, zawsze się udaje, adrenalina, dopamina, coś z tych rzeczy, nie znam się na tym.
Powiedziałam więc spokojnie: „Musisz to sam zobaczyć”.
Zaraz, jak to powiedziałam, nie byłam pewna, czy to dobrze, że on to ma zobaczyć, czy lepiej nie. I jedno i drugie było złe.
Poprawiłam się po krótkiej chwili: „Może lepiej nie, czegoś takiego nie trzeba oglądać”.
–    To gdzie ty byłaś? – zapytałem się zaciekawiony, Julina miała jeszcze płaszcz na sobie. To był wieczór w czwartek, już prawie ciemno, to pasowało do listopada. Zrozumiałem, że ona raczej nie była na przyjemnym spacerze w lesie.
–    Nieważne. Ty tam nie idź, Adrian, gdzie ja byłam, ty nie lubisz takich rzeczy.
Zrozumiałem, że to trochę potrwa, nim uda mi się z niej wyciągnąć, to coś, czego ona nie chciała, żeby było wyciągnięte.
–    To znaczy nie wolno mi iść do garażu i zobaczyć tego nowego wgniecenia na masce?
–    Nie, to nie to – zaśmiałam się trochę nerwowo. – Auto jest w porządku i ja też, zobacz, dwie nogi i dwie ręce i wszystko działa. To coś innego. Nie będziemy o tym mówić. Sam tak chciałeś.
Ja tak chciałem? Nawet nie wiem, o co chodzi. Typowe dla Juliny.
Spróbowałem o tym czymś nie myśleć, udało się. Widziałem jednak, że Julina była tym czymś dalej pochłonięta.
Faktycznie zaraz poszło dalej.
–    Słuchaj, ile ty będziesz miał w przyszłym roku lat?
–    Przecież wiesz – nie mogłem się nie śmiać.
–    Ale ja to chcę od ciebie usłyszeć, bo może ja mam coś innego w głowie. A z wiekiem trzeba ciągle odejmować, można się łatwo pomylić.
–    Dobrze, więc w przyszłym roku będę miał 44 lata, dokładnie 15 listopada. Też musiałem odejmować.
–    To znaczy, że dopiero w przyszłym listopadzie będziesz miał 44 lata, a przedtem 43?
–    Tak mi się wydaje.
–    Ja i tak muszę odejmować. 2024-43 to będzie 1971? To znaczy urodziłeś się w 1971 roku?
–    Nie, Julina, 2024-44 to jest 1980, wtedy się urodziłem, 15 listopada 1980 roku. Nie umiesz odejmować?
–    Ja to zawsze robię na telefonie, jest łatwiej. Ale teraz się ładuje.
–    Czemu się od razu o datę urodzenia nie zapytałaś? Nikt z nas nie musiałby odejmować.
–    Nie przyszło mi do głowy. Poza tym myślałam, że może wyjdzie coś innego.
–    Ale to znaczy, że wszystko się zgadza – zobaczyłem, że znowu się zasmuciła. – Czyli 15.11.1980.
–    Czy to jest zła data, nie podoba ci się?
–    To jest bardzo ładna data, Adrian – przytuliłam się do niego.
–    A co się zgadza?
–    To nie gra roli.
W następnych dniach Julina wykazywała niecodzienne zainteresowanie naszą sytuacją finansową, do tej pory pieniędzmi się nie interesowała. To jest możliwe tylko wtedy, jeśli nie musisz się martwić, że masz za mało, albo za dużo pieniędzy. W naszej sytuacji tak było, to, co ja sam zarabiałem, wystarczało na normalne, spokojne życie.
Julina w tym czasie nie pracowała zawodowo.
Wcześniej pracowała w restauracji, a wieczorami chodziła na kursy, żeby zaocznie zdać egzamin maturalny. Nim skończyła, pojawiła się Samia, nasza w tej chwili trzyletnia córeczka, wtedy zrobiło się tego za dużo i ja zacząłem nalegać, żeby Julina ze swoją pracą skończyła, Matura była ważniejsza. A po maturze była Samia ważniejsza, więc pasowało, że Julina chwilowo nie pracowała.
Teraz nagle chciała wszystko wiedzieć, ile mamy pieniędzy na koncie w banku, ile długu jest na naszym domu, właśnie niedawno przeprowadziliśmy się do naszego własnego małego domu, nagle wszystko stało się interesujące.
Zorganizowała nawet spotkanie w banku, specjaliści mieli naszą sytuację finansową ocenić. Nie rozumiałem dlaczego, przecież wszystko było w porządku.
Po tygodniu zaczęły przychodzić prospekty z różnych firm ubezpieczeniowych, widocznie Julina je zamawiała, ale po co?
–    Julina, co to wszystko ma znaczyć? Po co nam te prospekty? – zapytałem się któregoś wieczoru przy kolacji. To miał być przyjemny wieczór, przy takich tematach szanse na przyjemny wieczór zmalały. Trudno, sam zacząłem.
–    Ja ci nic nie mogę opowiedzieć, to trzeba samemu zobaczyć. Ale nie pójdziemy tam, bo ty takich miejsc nie lubisz. Zostawiamy wszystko, jak jest i niczym nie będziemy się martwić.
–    A twoje nagłe zainteresowanie naszymi finansami? To spotkanie w banku, te wszystkie prospekty? O co tu chodzi? Może chcesz mnie zamordować i nie wiesz, czy się opłaci?
–    Uważam, że należy wiedzieć, jak się finansowo stoi, lepiej wcześniej, niż później – odpowiedziałam z godnością. – O nic więcej nie chodzi. A zamordować cię nie chcę, wiesz przecież, że nie znoszę widoku krwi.
Wiedziałem, że to wszystko były tylko wymówki. Mimo tego nie martwiłem się, bo nie wiedziałem czym miałbym się martwić.
Po następnym z tych licznych głupawych filmów wyłączyłem tele­wizor.
–    Pójdziemy na spacer? Samia już śpi, na piętnaście minut możemy ją chyba zostawić.
Było   już   ciemno,   pod   naszymi   nogami   szeleściły   liście,   musieliśmy uważać na kałuże, które zostały po ostatnim deszczu, w tym miejscu droga nie była już wyasfaltowana. Chciałem dojść do miejsca, gdzie droga krzyżowała się z prowadzącą do lasu polną drogą. Potem trzeba było pójść z powrotem. Ja nie lubię wracać tą samą drogą, ale nie było wyjścia, Samia mogła się w każdej chwili zbudzić, piętnaście, czy dwadzieścia minut to było wszystko.

Pożegnanie z życiem (fragment)

Na początku nie rozumiałem, co się dzieje, czułem tylko, że coś się zmieniło, nie wiedziałem co. Zrozumiałem po chwili, że nie będę wiedzieć więcej jak nie otworzę oczu, oczy to dobry interfejs z tym, co cię otacza. Miałem oczy przez ostatnie cztery godziny zamknięte, że to były cztery godziny dowiedziałem się później. Nie zamykałem tych oczu przed czterema godzinami świadomie, same się zamknęły, a ja nawet o tym nie wiedziałem.
Otworzyłem więc oczy i zobaczyłem, że przewożą mnie na łóżku do następnej sali, lekarze pozostali w poprzedniej, gdzie się mną zajmowali, teraz byli inni za mnie odpowiedzialni. W tej nowej sali kręciło się dużo pielęgniarek i wszystkie wyglądały na bardzo zajęte.
Nie obserwowałem dłużej pielęgniarek, obserwowałem swoje ręce, obydwie były sparaliżowane, tak jak wtedy, jak zaśniesz przed telewizorem na zgiętej w łokciu ręce, potem trzeba trochę ręką ruszać i za chwilę mrowienie przechodzi. Rozpocząłem intensywnie obydwiema rękami ruszać.
Niektóre z kręcących się po sali pielęgniarek zaczęły się kręcić teraz koło mnie. Nie dziwiło mnie to, stwierdziłem, że miałem nos i pobliskie okolice wypełnione krwawiącymi tamponami i bandażami i całe usta podobnie zapakowane. Przypomniałem sobie, że tam, skąd mnie przed chwila odwieźli, operowano mnie właśnie, dwie sprawne ekipy, lekarze przedstawili się, ale nie pamiętałem nazwisk, jedni operowali nos, a drudzy w tym samym czasie wyrywali cztery zęby, wszystko jednocześnie, bo nie było czasu. Nie wiem, czy im się ręce nie plątały przy tych zębach i nosie jednocześnie, myślę, że pewnie tak. Były jeszcze dwie dodatkowe ręce, moje, śpiące wprawdzie, ale może myliły im się z ich rękoma, wiec zgięli je i wsadzili gdzieś, żeby nie przeszkadzały, pod moją głowę, albo pod plecy, albo jeszcze gdzie indziej, nie wiem, bo przecież spałem. Na sali operacyjnej nie było specjalistów od rąk, ręce się więc nie liczyły, tylko cztery zęby i jeden nos.
Prawdopodobnie były ze mną jakieś problemy, bo pielęgniarki zrobiły się jeszcze bardziej zajęte, niż przedtem, a jedna, sympatyczna, w średnim wieku ścisnęła mi dłoń i spojrzała głęboko w oczy, to był zły znak.
Zrozumiałem po chwili, że nie mogą sobie dać rady z moją krwią, tryskała z miejsca, gdzie jeszcze niedawno mieszkał mój ząb, jeden z tych czterech, które wyeksmitowano. Ząb nie liczył się z eksmisją, wiec można było zrozumieć, że protestował, każdy protestuje jak potrafi. Ja też z tej eksmisji nie byłem zadowolony, bo lubię mieć zęby tam, gdzie one należą, to znaczy nie w pudełku na wątpliwą pamiątkę. W imię wyższej sprawy zgodziłem się jednak na te wyprowadzkę moich czterech zębów, tych ulubionych czterech, nie, nieprawda, wszystkie moje zęby są moimi ulubionymi zębami.
Z nosem było prościej, nikt nie chciał go usuwać, tylko naprawić. Więc krwawił trochę mniej.
Fachowe krzyki pielęgniarek nie milkły, rozumiałem, ze sytuacja staje się poważna, krwawiących ust nie można paskiem od spodni związać, żeby krew zatamować, wszystkie cenne doświadczenia z oglądania wielu westernów i filmów wojennych o bohaterskiej Armii Czerwonej nie przydają się więc na nic.
Zadzwoniono po lekarkę, była młoda i energiczna, nie traciła czasu na przedstawianie się, to mi się podobało. Lewą ręką uciskała przez gruby tampon puste miejsce po zębie, a prawą ugniatała plastelinę, tak, żeby do dziury po zębie pasowała. Po każdej przymiarce musiała chusteczką krew z plasteliny wycierać, plastelina zmieszana z krwią nie działa tak dobrze jak plastelina bez krwi. Po pół godzinie ugniatania krew przestała tryskać, plastelina była gotowa i twarda, pielęgniarki oglądały formę z zaciekawieniem, a lekarka zaproponowała, żebym sobie tę formę na pamiątkę zachował, bo na teraz już jej chyba nie potrzebujemy. Zaraz potem poszła, kogoś innego ugniatać. To była dobra lekarka.
Teraz wróciły ręce na pierwszy plan, nic się nie poprawiło.
–    Niech się pan nie przejmuje – powiedziała pielęgniarka, ta która patrzyła mi przedtem głęboko w oczy – to się często zdarza, ręce są długie i lekarzom przeszkadzają, więc wpychają je byle gdzie. Chyba, że mają właś­nie ręce operować, wtedy nie wpychają. Kiedyś to mrowienie przejdzie.
Naprawa samochodu jest łatwiejsza, naprawiony samochód od razu działa. Mój nos, mimo, że naprawiony, musiał się jeszcze goić, miejsca po zębach też.
Przetransportowano mnie do normalnego pokoju szpitalnego, żeby dojrzewać. Były nowe pielęgniarki, mniej przejęte, niż te przedtem, nie miały też krwi na rękach. Dwie z nich miały dla mnie wiadomość, tę samą.
–    Pana żona, Anna, prawda, wiele razy telefonowała, była bardzo niespokojna, dlaczego ta operacja tak długo trwała, to były cztery godziny, a później jeszcze ten czas w izbie wytrzeźwień.
Ona nie powiedziała dokładnie „izba wytrzeźwień”, tylko jakoś inaczej, ale nie mogę sobie tego słowa przypomnieć, sens taki sam.
–    Może Pan do niej teraz zadzwoni? – Pokazała na skomplikowany telefon szpitalny na stoliku przy łóżku i na kartę, którą ktoś musi wcześniej aktywować. Ten ktoś, to było po dziesiątej wieczorem, operacja zaczęła się o piątej, na pewno już siedział w domu i denerwował się, co się w tej Ukrainie dzieje.
Pokazałem na migi, że nie mogę mówić, to było proste.
–    No to my zadzwonimy, żeby ona się nie denerwowała. Powiemy, że wszystko w porządku, prawda?
Oczywiście. Chciałem potem na migi pokazać, że ja dziękuję, to nie było już proste. Myślałem chwilę, żeby im obydwu serdecznie uścisnąć ręce, te ręce były jednak za daleko.
Oczywiście było w porządku, to było drugiego września 2022, pierwsza faza przygotowań za nami, potem należało rany wygoić i zabrać się do następnych przygotowań, równie mniej przyjemnych. Jak pójdzie dobrze, zdążymy.
Wielki dzień był zaplanowany na dwudziestego września. I nie mógł być przesunięty.

Zobacz także

Polecane tytuły ( 8 inne tytuły w tej samej kategorii )

Nowa rejestracja konta

Posiadasz już konto?
Zaloguj się zamiast tego Lub Zresetuj hasło