Matka
Podtytuł: Historia brutalnie prawdziwa
Autor:
Małgorzata Walczak-Klimek
ISBN: 978-83-8294-422-8
60,95 zł
44,95 zł
Oszczędzasz: 16,00 zł
Najniższa cena w ciągu ostatnich 30 dni 48,00 zł
Premiera wydawnicza!
To książka o sile, wytrwałości, spełnianiu marzeń, potrzebie empatii, wsparcia i zrozumienia w najtrudniejszych momentach życia. Patrząc szerzej, staje się także apelem o upowszechnienie dostępu do leczenia niepłodności i zapewnienie każdej kobiecie prawa do troski oraz godnej opieki. Porusza, daje nadzieję i zostaje w sercu na długo...
„Matka Aniołów” brzmi pięknie, prawda?
Tak określa autorka kobiety, które doświadczyły poronienia. Jej głos to głos wszystkich kobiet – często pozostawionych samych ze swoim bólem, niezrozumianych, narażonych na nieświadome, raniące komentarze i brak odpowiedniego wsparcia medycznego. To opowieść, która łamie tematy tabu i z odwagą zagląda w sferę psychiczną oraz intymną kobiety roniącej.
Autorka dzieli się swoim osobistym doświadczeniem poronień, ukazując bezradność wobec polskiego systemu medycznego. Pisze językiem żywym, emocjonalnym, pełnym ironii, goryczy i wzruszeń. To historia, którą momentami czyta się z bólem, ale i z poczuciem, że uczestniczy się w czymś niezwykle prawdziwym – w drodze od nadziei, przez rozczarowanie i żałobę, aż po spełnienie i szczęście macierzyństwa.
To książka o sile, wytrwałości, spełnianiu marzeń, potrzebie empatii, wsparcia i zrozumienia w najtrudniejszych momentach życia. Patrząc szerzej, staje się także apelem o upowszechnienie dostępu do leczenia niepłodności i zapewnienie każdej kobiecie prawa do troski oraz godnej opieki.
Porusza, daje nadzieję i zostaje w sercu na długo.
Historia brutalnie prawdziwa
200 Przedmioty
Opis
- Książka papierowa
- oprawa miękka
Specyficzne kody
- isbn
- 978-83-8294-422-8
Małgorzata Walczak-Klimek
urodzona 10 czerwca 1987 roku w Nowym Sączu, pedagog, terapeutka pedagogiczna, bajkoterapeutka, w latach 2015–2019 sądowy kurator do spraw rodzinnych przy Sądzie Rejonowym w Nowym Sączu, twórczyni autorskiej metody terapii dzieci i młodzieży z wykorzystaniem założonego przez siebie Amatorskiego Teatru Młodzieżowego, działającego przy placówce wsparcia dziennego dla dzieci i młodzieży w wieku 6–17 lat, zagrożonych wykluczeniem społecznym, gdzie w latach 2009–2025 pełniła funkcję starszego wychowawcy. Ukończyła Uniwersytet Jagielloński w Krakowie (pedagogika resocjalizacyjna), Państwową Wyższą Szkołę Zawodową w Nowym Sączu (terapia pedagogiczna) i Wyższą Szkołę Kształcenia Zawodowego we Wrocławiu (pedagogika szkolna, bibliotekoznawstwo). Prywatnie rozważna i romantyczna, kieruje się dewizą: „dzień bez uśmiechu jest dniem straconym”, szczęśliwa mężatka i spełniona mama.
Oficyna Wydawnicza "Impuls"
Autor | Małgorzata Walczak-Klimek |
ISBN druk | 978-83-8294-422-8 |
ISBN e-book | 978-83-8294-510-2 |
Objętość | 274 stron |
Wydanie | I, 2025. Kraków. E-book: pdf |
Format | B5 (160x235 mm) |
| Oprawa | miękka, klejona, folia matowa |
Przedmowa
1. Nie każdemu wolno marzyć...
2. Przewijak?! Tak!!!
3. Ech, te standardy...
4. Wyboista droga pełna... noworodków
5. Krok w tył
6. Przepraszam, czy to tutaj robi się dzieci?
7. Na haju
8. Czy to złudzenie?
9. Boski smak macierzyństwa
10. Pierwszy cios
11. Stąpanie po cichutku
12. We troje
13. Umarłam za życia
14. Jestem chodzącą trumną
15. Dwadzieścia dni
16. Chorujący system medyczny
17. Pauza, czyli od stagnacji do determinacji
18. O świętym prawie do żałoby oraz depresji słów kilka...
19. Genetyczna loteria w rękach genetyka
20. Kropeczka
21. Niewidzialne
22. Garda zawsze uniesiona
Epilog
Nota o autorce
Wykaz wierszy
To historia o nadludzkiej sile, potędze wewnętrznej mocy, o której istnieniu człowiek spełniony i szczęśliwy nie ma pojęcia, a dopiero w chwili, gdy na drodze do urzeczywistnienia jego pragnień staje nieobliczalny los, niefortunna statystyka, zagadkowa choroba, życiowa niesprawiedliwość – zaczyna sobie zdawać z niej sprawę. To również opowieść o sile miłości w dążeniu do… miłości właśnie i potwornym cierpieniu, jakiego nie są w stanie zbadać psychologiczne skale. Jest to także narracja o okrutnym sprowadzeniu do roli niewidzialnej przez polski system medyczny oraz społeczny w chwili, kiedy przestaje się pasować do zaściankowego wzorca kobiety. To nie tylko historia o mnie, ale również o rzeszy innych Matek Aniołów, które każdego dnia mijają nas niezauważenie – Ciebie również. Książka stanowi zatem próbę złamania krzywdzącego kobiety tabu, ukazuje kwintesencję kobiecości, a nawet śmiem rzec – człowieczeństwa w swojej istocie. Jest ona dla każdego, bo pozwala przewartościować życiowe priorytety i spojrzeć na trudy rodzicielstwa przychylniejszym okiem, a przede wszystkim zerknąć w głąb siebie, gdzie nie zawsze znajdziemy tylko to, co dobre, mądre i piękne. Chcesz się przekonać?
Przedmowa
Życie osobiste zwykłam traktować jak nietykalną świętość, w środowisku towarzyskim czy zawodowym rzadko wyjawiam szczegóły z mojej codzienności. Nie emanuję w mediach społecznościowych śmieciowymi fotografiami – a to z urlopu, a to ze śniadania. Bo i po co komu to potrzebne? Wychodzę z założenia, że moi (naprawdę) bliscy są towarzyszami mojej powszedniości, a tylko na ich obecności tak naprawdę mi zależy. Cała reszta to ważni, ale wybaczcie – tylko znajomi.
Jednak na mojej drodze stanęły wydarzenia, które skłoniły mnie do podzielenia się nawet z osobami zupełnie mi obcymi doświadczeniem najbardziej intymnym i traumatycznym, jakie może dotknąć kobietę – poronieniem dziecka (w moim przypadku dwojga). Tym sposobem dołączyłam do naprawdę pokaźnego grona kobiet, które utraciły dziecko – będę je odtąd nazywać Matkami Aniołów, gdyż moim zdaniem w ich przypadku rodzicielstwo ma formę nienamacalną, to raczej stan umysłu. Kto raz choćby przez ulotną chwilę zasmakował, czym ono jest, pozostanie matką lub ojcem (nawet bezdzietnym) już na zawsze. Może narażę się tym bezpośrednim zwierzeniem pewnym grupom ludzi, ale obecnie mam w sobie tak wiele siły, poczucia własnej wartości i mocy sprawczej, że jest mi naprawdę wszystko jedno, co pomyśli o mnie ktoś, kto łudzi się, że zna prawdziwy (słodko-gorzki) smak życia. Bo nawet jeśli dla niektórych wszystko to, o czym będę tutaj rozprawiać, powinno należeć do sfery tabu, to w mojej ocenie nic, co kobiece, co prawdziwe – choć brutalne i bezpośrednie, nie należy do spraw wstydliwych i ma prawo zostać upublicznione. W przeciwnym razie żyć będziemy w świecie pozorów, w którym nie ma miejsca dla śmierci czy traumy, a jedynie dla bajek (koniecznie z dobrym zakończeniem).
Pierwotnie pisałam tę historię jedynie dla pewnego rodzaju samooczyszczenia. Z założenia miało to stanowić nikomu niepoznany, mój intymny rodzaj autoterapii, by nie patrzeć wstecz, a iść do przodu. Dopiero później zrodziła się we mnie potrzeba wypełnienia misji, o której wspomnę w paru słowach w dalszej części Przedmowy. Nie zawsze jestem z moich zapisków dumna, ale są prawdziwe i tylko w takiej formie bardzo potrzebne do odzyskania przeze mnie równowagi. Nasze pamiętniki pełnią funkcję gąbki pochłaniającej wszelkie żale, których wcale nie werbalizowalibyśmy w innych okolicznościach. Niech zatem żadnego z czytelników nie oburza opisywana kolej rzeczy ani cała gama towarzyszących temu emocji, gdyż są one jedynie naturalną reakcją na życiową tragedię, i nikt inny, a wyłącznie tracący dziecko rodzic ma do nich święte prawo. Zdarza się, że z mojej narracji przebija nielubiana przeze mnie na co dzień gorycz, ale dzisiaj rozumiem, iż to właśnie jej uzewnętrznieniu zawdzięczam fakt, że nie dosięgnęło mnie pewnego rodzaju zgorzknienie. Czy moje oceny będą czasem niesprawiedliwe? Zapewne tak. Czy usprawiedliwione? Pewnie wielu czytelników w mig rozgrzeszy mnie, że niejednokrotnie mój tekst ocieka jadem i uzna za reakcję obronną „tej biednej poronionej”, lecz zapewniam, iż największym krytykiem jestem… ja sama, a najgorszym możliwym uczuciem żywionym wobec Matki Anioła jest litość. To uczucie, choć szlachetne, upośledza bowiem wszystko to, na co kobiety po stracie zasługują – rzetelną i konstruktywną dyskusję społeczną.
Jeśli podczas lektury ktoś uroni maleńką łzę nad losem moim oraz tysięcy roniących rokrocznie swoje dzieci kobiet, niech się nie zawstydza, gdyż wzruszenie jest oznaką otwartości umysłu oraz serca. Każda z tych łez niech będzie hołdem dla Aniołów fizycznie nieobecnych pośród nas, a których obecność ich Matki wyraźnie odczuwają. Oby zastygłe łzy zakorzeniły się na stałe w społecznej świadomości i stały się czymś więcej niż chwilowym drżeniem duszy pod wpływem książki – zazwyczaj wzruszamy się podczas czytania powieści o losach wyimaginowanych postaci, o których na co dzień zwyczajnie zapominamy. Ja jednak zapraszam czytelnika do świata rzeczywistych wydarzeń, gdyż jestem człowiekiem z krwi i kości, jak na dłoni widać moje wady, bolączki, nadzieje oraz… siłę. Moim marzeniem jest, aby łzy te wynikały z najszlachetniejszych uczuć, tj. solidarność, i były prawdziwym jej świadectwem.
Swym wyznaniem nie chcę nikogo prowokować do zadręczania się, czy w takiej lub innej sytuacji zachował się wobec mnie (lub innej Matki Aniołów) właściwie, bo gdyby ktoś znał okoliczności sytuacji, w jakiej się znalazłam, z pewnością nie palnąłby jakiejś bzdury. Nie oczekuję, a nawet nie potrzebuję współczucia. Matki Aniołów nie są porcelaną, z którą trzeba obchodzić się ostrożnie, lecz normalnymi ludźmi, i w ten sposób pragniemy być postrzegane, bez zbytecznych szeptów za plecami, unikania kontaktu wzrokowego, wykluczenia z towarzystwa czy biadolenia. Pragnę zaznaczyć potęgę kobiet, a w szczególności dotkniętych tego rodzaju macierzyństwem, bo mimo poronienia nie jest ono w dalszym ciągu niczym innym! Przecież w kulturze japońskiej przyjmuje się, że im więcej rys i blizn na porcelanie, tym szlachetniejsza ona jest...
Relacjonuję wydarzenia z mojego życia, gdyż zapewne niejedna para zastanawia się, jak wyglądają standardy leczenia niepłodności, co dokładnie dzieje się z kobiecym ciałem w chwili poronienia i jaki oddźwięk to ma wszystko w psychice. Niestety z doświadczenia wiem, że wiedza większości ludzi i informacje dostarczane przez służby medyczne w tym zakresie są szczątkowe, a nic nie potęguje lęku tak jak niedoinformowanie. Chociaż muszę przyznać, że za sprawą odważnych wyznań kobiet, a nawet niektórych celebrytek czy działalności rozmaitych fundacji oraz portali, w ostatnich latach coś się na tym polu jednak zmieniło. Sądzę bowiem, że determinacja przyszłych rodziców, poszukiwanie holistycznej diagnozy, dokształcanie się i dopytywanie na każdym kroku nawet o sprawy błahe może przynieść sukces. Moją historię spisuję w sposób subiektywny, dlatego nie może ona stanowić dla nikogo punktu odniesienia. Ile przypadków, tyle wyjątkowych losów, lecz patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że gdybym w chwili ronienia dzieci znała taką opowieść, byłoby mi łatwiej zrozumieć wszystko to, co dzieje się z moim ciałem i w mojej głowie. Owszem, jestem omylna i mnie również nie podoba się wszystko, co opisuję, lecz nam – Matkom Aniołów – niepotrzebne jest grono doradców, a raczej serca pełne zrozumienia i otwarte umysły, i tu o taki odbiór proszę. Być może analiza moich losów posłuży także psychoterapeutom czy zaangażowanym w swoją misję psychologom przyszpitalnym, którym przyjdzie pracować z kobietą po stracie dziecka. Nie każda z nich potrafi od razu zwerbalizować tak skomplikowane emocje, a z pozoru przychylne jej słowo może okazać się nietrafione, co tylko postawi mur między nią a światem, który chce jej pomóc. W książce tej poruszam materię delikatną jak kryształ, którego, raz rozkruszonego na setki kawałeczków, nie sposób będzie posklejać.
Jeśli kogokolwiek dotknę moją opowieścią, z góry za to przepraszam. Spisuję ją pod wpływem impulsu, bez wybielania tego, co nastąpiło, ukazując sprzeczne ze sobą emocje, które na różnych etapach mojej historii przeplatają się, wyciszają i odradzają na nowo. Pragnę jednak nakreślić ogólne mechanizmy psychologiczne i fizjologiczne, z jakimi musi zmierzyć się roniąca kobieta, bez lukrowania – w przeciwnym razie historia ta nie miałaby sensu.
Wierzę, że moim szczerym wyznaniem – aczkolwiek pewne kwestie nadal pozostawiam wyłącznie dla siebie – przyczynię się do szerzenia świadomości społecznej na temat poronień, gdyż statystyki w tym zakresie są naprawdę zatrważające! Dopóki poronienie nie dosięgnie nas lub osób z bliskiego otoczenia, może się nam wydawać, że stanowi ono problem marginalny. Winię za to społeczne tabu, które każe nam błędnie sądzić, że jeśli o czymś się milczy, to tego nie ma. Tymczasem nawet do dwudziestu procent wszystkich ciąż kończy się poronieniem, a to oznacza, że co piąta nie przetrwa. Wiele kobiet – w szczególności tych, które nie planują macierzyństwa – nawet nie zdaje sobie sprawy z faktu bycia we wczesnej ciąży, a co za tym idzie, także z możliwości jej utraty. Przypuszczają, że ich okres spóźnił się lub że jest wyjątkowo bolesny, na przykład z przepracowania. Przemilczenie tematu poronienia sprawia, że kobiety z takim doświadczeniem są obarczone kolejną traumą – wynikającą z bycia niezauważonymi jako ciężarne, matki i osoby w żałobie, a na domiar złego ich nienarodzone dzieci nie mają szansy zakorzenienia się w ludzkiej pamięci i świadomości jako istoty, które – choć ich stopa nigdy nie dotknęła ziemi – istniały. Bardziej niż Dzień Dziecka Utraconego, którego obchody istnieją wyłącznie w świadomości rodziców borykających się ze stratą, kultywujemy Dzień Misia czy Dzień Pizzy. To nie tylko okrutne, ignoranckie, ale po prostu… głupie.
Moja bolesna droga i tysięcy innych kobiet dotkniętych utratą dziecka jest tym trudniejsza, z im większą znieczulicą kadry medycznej przychodzi się nam stykać. I tu dostrzegam kolejny powód, by opowiedzieć moją historię, aby wszyscy ci, którzy ponoć swój zawód wybierają z powołania (jak sama nazwa wskazuje, jest to służba medyczna na rzecz drugiego człowieka), mimo wszystkich przeciwności, nie pozwolili się stłamsić wypaleniu zawodowemu. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi – na ich barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność minimalizowania skutków kobiecej traumy, gdyż to właśnie przed lekarzem, pielęgniarką, czasem recepcjonistką stoi człowiek przepełniony bólem, lękiem, niewiadomą i to wyłącznie od nich zależy, czy dostanie on ciepłe słowo, czy też chłód obojętności. Uwierzcie mi, że to, co roniąca kobieta otrzyma od kadry medycznej (celowo używam w tym miejscu określenia „kadra”, gdyż na miano „służby” trzeba w moim mniemaniu najpierw zasłużyć!) zapada w pamięć na resztę życia. Doskonale pamiętam każde krzywdzące słowo, wszystkie gesty przepełnione lekceważeniem i wszystkie twarze osób; ich sumienia obciąża mój głęboki ból oraz każdej innej Matki Aniołów. Lubię ludzi i wiem, że mur oziębłości i braku zrozumienia z pewnością z czegoś wynika – z niewystarczającego nacisku na aspekt psychologiczny leczenia podczas kształcenia lekarzy, pielęgniarek, położnych i pozostałych zawodów medycznych; z czynników osobowościowych, gdy człowiek nie ma wykształconej w sobie empatii; z kulejącej służby zdrowia, w której przepracowanie oraz brak wystarczającej liczby personelu i satysfakcjonującej gratyfikacji za wykonywaną pracę odbijają się na podejściu do pacjenta; i z… lęku (o tak, właśnie tak!), bo czasem wygodniej jest zbagatelizować niż porozmawiać z kobietą, która właśnie poroniła. Dla każdego może to być niezwykle trudna sytuacja, ale poświęcenie uwagi kobiecie po tym doświadczeniu, wysłuchanie jej jest konieczne. Oczywiście wśród kadry medycznej znajdą się nieliczne kompetentne i empatyczne osoby, lecz roniąca kobieta, która nie wybiera dnia ani godziny, nie ma czasu ich szukać… Zresztą to nie powinno być ich zadaniem.
Moim marzeniem jest, aby leczenie niepłodności w Polsce było nie tylko refundowane, ale i łatwo dostępne w każdym mieście i miasteczku, traktowane na równi z innymi schorzeniami (niekiedy dużo rzadszymi). Do tego potrzebne są zaplecze administracyjne, diagnostyczne i finansowe, wykształcona kadra medyczna – również ta na najniższym szczeblu – oraz otwartość światopoglądowa rządzących. Obecnie leczenie par bezskutecznie starających się o dziecko zwyczajnie kuleje, a nawet śmiem rzec, że jest fikcją. Pacjenci są spychani na margines i traktowani jak piąte koło u wozu, a w zderzeniu z barierą systemową znajdują się z góry na przegranej pozycji. Nie zgadzam się na to!
Naiwnie łudzę się też, że moją opowieścią zainspiruję inne kobiety – być może szczęśliwe matki – do tego, aby o kobiecych sprawach rozmawiać. Wszelakich! Może po tej lub kolejnej rozmowie nadejdzie chwila, kiedy temat poronienia ujrzy światło dzienne, a wtedy wszystkie przekonamy się, jak wiele nas jest. Nauczmy się rozmawiać ze swoimi przyjaciółkami, matkami, siostrami i córkami (chociaż nie jest to sprawa wyłącznie kobieca), bo nigdy nie wiemy, którą z nas dotknie bolesna strata dziecka. Dzięki otwartym relacjom kobieta będzie miała pewność, że obok po prostu jest ktoś, komu zwyczajnie powie: „straciłam swoje dziecko”, i otrzyma lekarstwo na ból – czyjąś akceptację, miłe słowo, przytulenie, wspólne uronienie łzy… Utopia? Być może, lecz wiem, że siła kobiet potrafi przenosić góry! Każda z nas zna kogoś, kto utracił swoje dziecko, choć najprawdopodobniej o tym nie wie, gdyż osoba ta egzystuje, pracuje, uśmiecha się… Czy to oznacza, że nie cierpi z powodu poronienia? Nie, milczy, bo nie ma wystarczająco bezpiecznej przestrzeni, by się zwierzyć, mówić o tej stracie tak, jak rozmawia się o innych trudnościach, by nie czuć się niczym trędowata, by nie przyciągać wnikliwych spojrzeń ludzi jak najrzadsze okazy z zoo. To Matki Aniołów są najbardziej spychane na margines. Jako społeczeństwo nie zdaliśmy lekcji. Zdajmy ją jako przyjaciółki i koleżanki. Nie dopuśćmy do tego, byśmy wybierali niewiedzę…
Z tych właśnie powodów postanowiłam obedrzeć się z intymności – w sposób brutalny, ale dla mnie terapeutyczny. Jeśli moje prywatne doświadczenie i burza towarzyszących mu emocji sprawią, że chociaż jedna kobieta, która być może w tym momencie traci swoje ukochane dziecko, czytając tych parę słów płynących z głębi serca, poczuje przez moment ulgę i zobaczy, iż nie jest w swym bólu sama, gdyż nasza Wspólnota Sióstr, Matek Aniołów, Wojowniczek jest naprawdę liczna, to również da mi nadzieję, że moje cierpienie nie poszło na marne. Chociaż doskonale wiem, że przez całe życie będę oglądać się za siebie w poszukiwaniu dwóch par dziecięcych oczu, w które nigdy nie będzie mi dane spojrzeć, to jestem pogodzona, że tak właśnie musi być. Spisanie moich losów pomogło mi przepracować własne emocje i przyniosło pewien rodzaj ulgi, bo choć nigdy nie odetnę się od tego, co już za mną, gdyż tak naprawdę wcale tego nie chcę z szacunku dla moich dzieci, to mogę iść naprzód.
W tym miejscu pragnę skierować parę słów do każdej z Was, której dziecko jest tak jak dwójka naszych Skarbów – Aniołem. Najdroższe, nikt tak jak my równocześnie nie kochał i nie cierpiał, nikt z tak ogromną siłą jak my nie spadał z progu nieba do czeluści piekieł, ale błagam, nie pozwólcie, by ból odarł Was z tego, co macie w sobie wyjątkowe, zburzył Waszą codzienność, zmienił uśmiech w brzydki grymas, pozbawił Was pasji, miłości, radości i zabrał to, co najcenniejsze – chęć życia. Nie bójcie się o to, jak to teraz będzie – serce, choć podzielone na pół, nadal bije.
Nie poddawajcie się. NIGDY. Nie ma bowiem nic szlachetniejszego niż płynąć pod prąd, nic nie ma większego sensu niż walka oraz niegasnąca nadzieja, która dodaje skrzydeł. Raz zrodzona nadzieja to droga bez odwrotu, która okalecza na zawsze – stąpajcie po niej z dumą i uniesionym czołem. Bo nic nas nie zawróci i nie złamie. Garda zawsze uniesiona!!! A dla wszystkich pozostałych kobiet mam tylko jedną pokrzepiającą radę: spójrzcie na swoje codzienne troski nieco mniej krytycznym okiem – być może nie są takie straszne…
Opowieść ta jest subiektywnym spojrzeniem na moje losy, ale podobnych historii Matek Aniołów jest więcej. Każda z nich nieco się różni, jednak łączą je punkty wspólne, które dotyczą głównie sfery emocjonalnej roniących kobiet, fizycznych doświadczeń poronienia, medyczno-prawnych barier i społecznych ograniczeń.
abieram zatem głos w imieniu własnym oraz wszystkich Matek Aniołów razem i każdej z osobna. Bo jesteśmy: sklepową, sąsiadką, współpracowniczką, nauczycielką, urzędniczką, koleżanką… Po prostu zwyczajną, przeciętną i w pełni normalną kobietą! I może ktoś ze znanych mi ludzi powie zdziwiony: „Jej też się to przytrafiło? Przecież zawsze chodzi taka uśmiechnięta!”. Nie dziwcie się jednak. Bycie Matką Aniołów to rodzaj wewnętrznej aury, którą dostrzega nie czujne oko, lecz wrażliwe serce. Właśnie z sercem spoglądajmy na ludzi obok.
Autorka
Zobacz także
Powiązane produkty
- Brak powiązanych produktów